Nie pamiętam, dlaczego w tym październiku było mi tak smutno. Ot, kaprysy miłości...
Porzucona,
płakała wśród liści,
błagając dłonie
o rozkosz.
Palce,
posłuszne jej woli,
rozbiegły się w gęstwinie,
by schwytać niedoścignioną.
Rozsiadłe naokół
zasady i normy,
te nędzne poganiaczki uczuć,
rzucały groty w jej serce.
Umierała bez jęku,
modląc się do tego,
który kiedyś
na chwilę
ofiarował jej
nieskończoność.
29.10.1980r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz